piątek, 24 lipca 2015

Chińskie modły i anglojęzyczne wycie do księżyca

Mam trochę zaległości w opowieściach, które chciałabym opisać. Kara za brak systematyczności i fakt, że zabrałam się za bloga z opóźnieniem. Chcę to wszystko tu zawrzeć, bo kiedyś mi się pomiesza. A przy okazji może komuś umilę pięć minut opowieścią:)
Ostatnia sobota była dniem długim bo skończyła się dopiero w niedzielę rano. Jak wynika z powyższego zdania, była też dniem bardzo udanym! Po tygodniu pracy i wizytach w centrum marzyłam o wypadzie w góry, do zieleni, ciszy i piękna przyrody, z dala od tłumów biegających za nami z aparatami (to się nie udało, dorwali mnie na szczycie kiedy wyglądałam jak burak wyjęty świeżo z wrzątku, tak też się czułam, twarz mi płonęła i zdecydowanie bardziej przypomniałam czerwonoskórą niż bladą twarz. Cóż za wyczucie chwili!) Na dole dopadli nas po raz drugi ale byliśmy już nieco szczęśliwsi.





Tak więc  wszystko o czym marzyłam  udało się znaleźć naszej pięcioosobowej ekipie w okolicy góry Qixia. Kompleks świątyń malowniczo wplatał się w zieleń, sprawiając wrażenie jakby był w tym miejscu od zawsze, jakby góry wypiętrzając się wypluwały z siebie kolejne budynki i wplatały je w krajobraz. Wspinaczka przy takich temperaturach nie należy może do najprzyjemniejszych. Mój telefon uparcie pokazuje 35 stopni o prawie każdej porze, myślałam, że coś mu się rąbneło, do czasu aż pokazał 40. Już mu wierzę i liczę, że niedługo mu się skończy skala. Więc momentami było ciężko (te zdumione głosy-"znowu w górę??", tak jakbyśmy wcale się tego nie spodziewali). Ale jakie to miało znaczenie, skoro na szczycie czekały  na nas takie widoki..





To taki przedsmak, jak wspaniale musi wyglądać ta kraina na jesieni! Na pewno wrócę tu w październiku, kiedy drzewa będą tak czerwone jak wnętrze świątyni. Właściwie szaty mnichów były zachowane w bardzo jesiennej kolorystyce.


Trafiliśmy na porę modłów, bicia w gongi i śpiewu w bardzo specyficzny, nosowy sposób. Muzyka i słowa przyspieszały z czasem, aż do zawrotnego tempa. Magiczne uczucie znaleźć się w centrum takiego zdarzenia!



Po takiej wędrówce jedyne o czym marzyliśmy to prysznic (marzenie wszystkich) i KFC (moje marzenie).  Udało nam się przywrócić do porządku w miarę szybko i o 22 byliśmy w stanie ruszyć się na KTV.

KTV to takie nasze karaoke, tylko w węższym gronie. Zamiast tłumów wydzierających sobie mikrofon z rąk tylko nasi znajomi. Pokój można było wynająć do 9 rano. I wyć do księżyca a potem do słońca, aż do zdarcia gardła. Miejsce na początku trochę opuściło nam kopary. Od wejścia zostaliśmy powitani ukłonami, na bramkach wszystko pipczało mi w torbie ale nikt się tym nie przejął. Jeden z lokajów (brakuje mi odpowiedniego słowa na tego człowieka w pociesznym uniformie, może boy hotelowy?) zaprowadził nas od razu do sklepu ze wszystkimi rodzajami whisky, uprzejmie zachęcając do wyboru trunków na tę piękna noc. My równie uprzejmie staraliśmy się dać mu do zrozumienia, że wcale tak bardzo nie potrzebujemy trunków za setki różowych yuanów. Poza tym zaopatrzyliśmy się przezornie w polską żubrówkę (przyjechała z Martyną) i trochę chińskiego odpowiednika-baijiu. Nic więcej do szczęścia nie było nam potrzebne. Chwyciliśmy za mikrofony i nawet nie wiem jak to się stało, że minęło 7 godzin! Nawet na chwilę nie przestaliśmy śpiewać. Mieli tam całkiem sporą bazę zagranicznych zespołów więc szło wszystko, od U2, Oasis, poprzez Coldplay, Madonnę, Michaela Jacksona, aż do Celiny i Titanica. Potem gardła do wymiany i tyle radości!








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz