poniedziałek, 28 września 2015

magia Szanghaju

Chociaż mam jeszcze kilka zaległych wypraw do opisania, postanowiłam, płynąc ciągle na fali euforii, najpierw zająć się Szanghajem. Odwiedziłam go nareszcie w ostatni weekend.  To taka dziwna zależność - im coś jest bliżej, tym trudniej tam dotrzeć. To tylko trochę ponad godzina drogi szybkim pociągiem, a zbierałam się całe trzy miesiące do tej podróży. Ale dobrze się stało. To taka wisienka na torcie, uwieńczenie moich dotychczasowych wojaży. Może gdybym poznała Szanghaj wcześniej inne miasta już tak bardzo by mnie nie fascynowały? 

Już po przyjeździe do hostelu w samym sercu miasta, przy słynnej Nanjing Lu, poznałam bardzo sympatyczną dziewczynę, która przyjechała na studia aż z odległego Sinciangu.  Wiedziałam już sporo o tym rejonie od znajomego Ujgura z Nankinu, który wraz z bratem gotuje świetne uliczne żarcie i o którym jeszcze wspomnę w oddzielnym wpisie. A więc Sinciang to autonomiczny region na samym zachodzie Chin (Chiny mają kształt kurczaka, a Sinciang to jego głowa - tak obrazowo opisał to Abas). Obszar ten graniczy od zachodu z Kazachstanem, od północy z Rosją, od wschodu z Mongolią, a od południa z Tybetem. Stanowi on aż 1/6 powierzchni kraju, choć przez przewagę krajobrazu górskiego i pustynnego, nie jest gęsto zaludniony. Ludność na tym terenie to przedziwna mieszanka Chińczyków Han, Ujgórów, Kazachów, Mongołów i innych mniejszości narodowych. 

Miałyśmy więc wspólny temat do rozmowy i obie byłyśmy tak ciekawe naszych odmiennych kultur, że spędziłyśmy cały wieczór na miłej pogawędce. Nie mogę teraz sobie przypomnieć jej prawdziwego imienia ale wydaje mi się, że jego angielska wersja brzmiała Suzanne. Niech więc tak zostanie. Suzanne skarżyłą się bardzo na Ujgurów, z którymi chodziła do szkoły i którzy bardzo opryskliwie traktowali rdzennych Chińczyków. Mówiła, że rząd jest po stronie tamtych i z tej racji otrzymują dużo więcej świadczeń i przywilejów. Ja znowu znałam już jedną wersję od Abasa Ujgurczyka więc ciekawił mnie drugi punkt widzenia.  
 Suzanne zadziwiła mnie swoją odwagą. Wiem, że opuszczenie tamtego regionu nie jest łatwe, a już rozłąka z całą rodziną, oddaloną o kilka tysięcy kilometrów na czas studiów, wydaje mi się prawdziwym wyzwaniem. Co więcej, dziewczyna studiuje germanistykę i jej najwiekszym marzeniem jest znalezienie pracy w Niemczech. Bardzo cieszyłam się, że w końcu spotkałam kogoś mówiącego dobrze po angielsku (ze sporą pomocą translatora ale za to skutecznie) bo w Nankinie bardzo rzadko się to zdarzało. Sporo młodych ludzi rozumiało angielski ale przeważnie byli zbyt nieśmiali lub zwyczajnie brakowało im wprawy żeby się przełamać i rozmawiać.



Tak się zagadałyśmy, że kiedy wyruszyłam wreszcie zwiedzać miasto, dochodziła północ. I co za zdziwienie! Miejsca, które jeszcze niedawno były niemal niemożliwe do poruszania się, tak bardzo tłoczne i głośne, nagle zupełnie opustoszały. Na Nanjing Lu pogaszono światła, przestały błyszczeć neony i przycichła muzyka. Doszłam nad rzekę popatrzeć na panoramę ale światła na budynkach też przygasły i nie wyglądała tak spektakularnie jak ta w grafice google. 
Chiny w nocy śpią. Nie ma nocnego życia, w klubach bawią się tylko wytrwali europejczycy. Panowie porządkowi myją chodniki. Jeden chyba chciał mi dać do zrozumienia, że nie mam czego szukać na Szanghaj bundzie o tej porze bo skierował strumień w moją stronę. Nic tu po mnie.


Skapitulowałam. Włócząc się jeszcze jakiś czas po opuszczonych uliczkach wyobrażałam sobie jaki byłby Szanghaj bez ludzi. To oni w dużej mierze tworzą charakter miasta, cały ten gwar i kulturowy misz-masz - to właśnie stanowi jego piękno i potęgę. Wiem, że dużo osób się ze mną nie zgodzi ale osobiście lubię ten zgiełk i rzesze turystów, przeczesujących miasto w poszukiwaniu przygód. Może nie chciałabym w tym uczestniczyć na co dzień, jednak jest w tym jakaś energia wszechświata, która wprawia mnie w wyjątkowo dobry nastrój.

Za dnia rozpoczęłam intensywne zwiedzanie. Trudno mi znaleźć jeden lub nawet kilka przymiotników, które pomogłyby mi opisać to miasto. Gdybym miała to zrobić w telegraficznym skrócie, nazwałabym Szanghaj taką esencją świata. Nie byłam jeszcze w mieście, które łączyłoby w sobie tyle przeciwstawnych cech. Od tradycji po nowoczesność, od skrajnej chińskości po zachodni postęp,

Wystarczy spojrzeć na dwa przeciwległe brzegi najsłynniejszej na świecie promenady, by zrozumieć co mam na myśli.:

Brzeg numer 1:


Szybki obrót o 180 stopni i...to na pewno wciąż to samo miasto?


Miejska dżungla. Chaos kontrolowany i ten wymykający się spod kontroli. A jednak każdy tam znajdzie dla siebie miejsce, podążając za swoim celem. Ja podążałam za parasolkami uczepionymi chmur.





 Serce miasta, tłumy turystów przepływające falami jak tsunami, to jeszcze nie powód żeby nie wywiesić prania. Komercyjność pamiątkowych straganów zestawiona z nieodpłatną prozą życia, za którą nie zapłacisz Master Card. Ani Visą bo cholerne banki nie akceptuja twoich kart.







Tym razem nie skusiłam się na krabowego lizaka. Ale trwam w postanowieniu, że przy następnej wizycie już sobie nie podaruję. A to już za parę dni!


Chińskie sklepy z pamiątkami to istny raj dla takiego chomika jak ja! Mogłabym po nich chodzić godzinami, oglądać, dotykać i podziwiać, niczym w muzeum. Dobrze się stało, że wybrałam się w podróż pierwszy raz sama. Nawet znajomi z anielską cierpliwością nie znieśliby mojego tempa zwiedzania i godzin spędzonych w tych wszystkich uroczych sklepikach i kramach.









Ta babcia ujęła mnie swoją bezpośredniością. Jej poorana zmarszczkami twarz stanowiła świadectwo wszystkich życiowych doświadczeń i upływających lat. Kiedy usiadłam w jednym z pięknych  parczków żeby spojrzeć na mapy i zaplanować dalsze zwiedzanie, zaczęła mnie zagadywać, nie przejmując się moimi wyjaśnieniami, że nic nie rozumiem. Spędziłyśmy 20 minut na sympatycznej pogawędce, podczas której ja przytakiwałam a ona snuła opowieści o swojej młodości, skarżyła na współczesną młodzież i swoje zdrowie. A przynajmniej tak to sobie wyobrażam.
Wspólne selfie (choć te połaczenie słowne nie ma żadnego sensu) wywołało w niej atak niepohamowanego śmiechu. Takie małe współczesne selfie a cieszy.



Wbrew wcześniejszym założeniom, sympatyczna staruszka nie była jedynym kompanem mojej podróży. Poza Suzanne z Sinciangu w hostelu poznałam też dziewczynę, która jechała zwiedzać Europę, a wcześniej była w Indiach oraz bardzo piękną i sympatyczną Koreankę. Kiedy wróciłam w nocy, wszyscy już spali ale kiedy rano zobaczyłam ją w pełnym makijażu, nad którym musiała sporo pracować, w wyszukanym turkusowym stroju, nie mogłam wyjść z podziwu. Byłą zjawiskowo piękna i nie mogłam się powstrzymać żeby nie wydać okrzyku podziwu kiedy weszłam do pokoju. 

W sobotę wieczorem odezwał się mój mentor z IAESTE, Ivan (Jego prawdziwe imię to Shen ale posługuje się tym powiedzmy, "angielskim" rodem z rosyjskich filmów), który odebrał mnie z lotniska po przylocie do Chin i który ostatnie dwa miesiące spędził w Poznaniu. Akurat wrócił i bardzo się ucieszył, że możemy się spotkać "na piwo. Tak jak u was w Polsce". Opowiadał, że bardzo mu się podobał nasz kraj, tylko jedzenie było dla niego za słone. Z rozbrajającą szczerością przyznał, że tęskni za polskimi imprezami i piwem, które tam pił codziennie. Zaskoczył mnie mówiąc, że nigdy wcześniej w swoim życiu nie tańczył! Wydawało mu się to strasznie głupie, takie machanię rękoma w niewiadomym celu ale szybko się w to wkręcił i teraz kiedy słyszy muzykę budzi się w nim młody Travolta.

Znowu w niedzielę spotkałam się z Teo, którego poznałam jadąc pociągiem do Suzhou, jeszcze jakoś w lipcu. Fajnie się nam rozmawiało, to strasznie pocieszny człowiek z zaraźliwym uśmiechem i bardzo pozytywnym nastawieniem. Zaczął niedawno pracę w Szanghaju, pamiętam, że jeszcze w pociągu przedstawił mi się jako inżynier co mnie strasznie rozbawiło. Jego dziewczyna wyjechała do Japonii na jeden semestr, a on jest na etapie poszukiwania swojego planu na życie. Z wyjątkową szarmancją zaprosił mnie na obiad, nosił mój plecak i dżentelmenował na każdym kroku. No i pojechał ze mną na drugi koniec miasta po to tylko żeby wpakować mnie do pociągu. Jak miło!



























Stare miasto - zupełnie oderwane od reszty, jakby nagle spośród szpalerów drapaczy chmur wchodziło się do innego, bajkowego świata. Woda i światło - czyli połączenie, które ten naród opanował do perfekcji. Wszystko wyważone, bez przesadnego kiczu i blichtru, a przy tym tak niesamowicie zdobne. I skrajnie chińskie.










Bardzo bym tęskniła za tym Szanghajem, gdyby nie fakt, że zaraz po powrocie przebukowałam swoje bilety na dwa dni do tyłu, żeby jeszcze przed opuszczeniem kraju pobyć tam przez ostatnie dni. Miasto uzależnia. I jak wszystkie używki,  ta też jest bardzo przyjemna.

niedziela, 13 września 2015

Pekin

Jakoś długo mnie tu nie było! Może to wina chwilowego kryzysu, który powraca do mnie sporadycznie jak bumerang, a jest oczywiście kryzysem żywnościowym. Ogólnie nie jes źle, lubię szukać nowych smaków, odkrywać nieznane dotąd połączenia, oswajać coraz to nowe knajpki i stragany z jedzeniem.  Po prostu raz na jakiś czas dopada mnie niepohamowana ochota zjedzenia twarożku z rzodkiewką albo babcinych pierogów. Ooo albo chociaż najzwyklejszego na świecie białego chleba czy bagietki...ale się rozmarzyłam.. I w takich momentach czuję bezsilność bo wiem, że nic nie jest w stanie zastąpić tych smaków, nie ma na nie absolutnie żadnego zamiennika. Przy pomocy pudełka lodów z ciastkami oreo staram się zapomnieć o  tęsknocie. Pomaga ale tylko na chwilę.
Ale dość smęcenia, miało być o podróżach, przygodach i samych pozytywnych rzeczach. Zagryzam problemy kolejnym ciastkiem i popijam czarną herbatą z mlekiem. Już lepiej.

Pekin. Ten cholerny Pekin, z jednej strony tak niesamowity w swoim ogromie i majestacie, z drugiej powodujący we mnie wielką frustrację i żal. Bo zostawiłam go takiego niedozwiedzanego, obiecając sobie, że kiedyś wrócę, że zobaczę to co zobaczyć trzeba. Przede wszystkim niedostępne dla zwiedzających akurat w tym czasie Zakazane Miasto i Mauzoleum Mao. Przynajmniej wiem, że będzie po co wracać!

Zwiedzanie stolicy ChRL rozpoczęłyśmy we dwie z Sarą. Na początku Pałac Letni. Można by o tym długo opowiadać bo to zapierające dech w piersiach założenie mieszczące 100 różnych budowli rozmieszczonych na 290 hektarach. Dawna rezydencja cesarska nad malowniczo rozpościerającym się jeziorem. Zdjęcia powiedzą więcej niż ja jestem w stanie napisać. A i tak nie oddadzą całego uroku, taka już niedola zdjęć i kiepskich aparatów.

 


 













Czwartek poza Pałacem Letnim to też impreza w najbardziej imprezowej dzielnicy Sanlitun o szerokiej gamie ulicznych barów, klubów i pubów. Taki chiński sopocki monciak. Chińskie imprezy rządzą się swoimi prawami, z których zdecydowanie najlepsze jest prawo do darmowych drinków dla europejczyków ;)

Dnia następnego, po trudach imprezy i niemalże nieprzespanej nocy nastąpił Wielki Mur, który wchłonął nas na dwa dni, dając poczucie zupełnego oderwania od rzeczywistości ale o tym w oddzielnym poście :) Wróćmy do samego Pekinu.

Zakazane miasto przywitało nas szczelnie ogrodzone z każdej możliwej strony. Nawet mucha nie miałaby najmniejszych szans żeby się przecisnąć! Postawiono strażników w równych odstępach wzdłuż ulic otaczających plac Tiananmen żeby jakiś zuchwały  Polak się Boże boń nie przecisnał.  Wiedzieliśmy, że założenie jest zamknięte w tym tygodniu bo 70. rocznica zwycięstwa nad Japonią i obchody i trzeba ćwiczyć żeby defilady wypadły jak należy. Ale skoro udało nam się prześlizgnąć na niedozwoloną część muru, mieliśmy nadzieję, że w przypadku Zijin Cheng będzie podobnie. Nie tym razem. Z jednej strony rozczarowanie, bo jak tu wyjechać z Pekinu nie mogąc przespacerowac się po zespole pałacowym, z drugiej to trochę jak lekcja historii, bo przecież kiedyś tak właśnie było. Obiekt był niedostępny dla zwykłych śmiertelników i tylko w wyobraźni mogli oni przechadzać się cesarskimi traktami wśród pawilonów barwionych na czerwono o żółtych (choc w słońcu definitywnie złotych) dachach. Tym razem również dla nas Zakazane Miasto było na prawdę zakazane.









Ciężko o kadr bez żadnego policjanta/żołnierza/ochroniarza. Na placu rozpościerał się widok na całe spektrum uzbrojonych funkcjonariuszy czekających tylko na znak do wystrzału.







Tak, to co widać na zdjęciach to prawdziwy zachód słońca w Pekinie! Szczęście podąża za mną w czasie każdej kolejnej podróży. Tym razem ufundowane było przez odbywające się w ostatnim tygodniu Mistrzostwa Świata w Lekkoatletyce i 70. rocznicę zwycięstwa nad Japonią w tygodniu następnym. Aby cieszyć się błękitem nieba i pokazać światu nieskalane smogiem miasto, zamknięto wszystkie okoliczne fabryki i elektrownie.














Zwiedzanie Pekinu nie mogłoby być kompletne bez odwiedzenia tradycyjnych chińskich Hutongów. Hutongi to orginalne pekińskie budownictwo składające się z parterowych domów położonych wzdłóż wąskich, klimatycznych uliczek i niewielkich dziedzińców- siheyuan we wnętrzu. Często pozbawione kanalizacji i ogrzewania budynki, niegdyś sprawujące funkcję mieszkalną, są obecnie sporym skupiskiem uroczych sklepików, knajpek i kawiarni.
 

Nie mogliśmy zakończyć zwiedzania bez spróbowania kaczki po pekińsku, o której słyszałam już legendy. Podeszłam do tego zdarzenia chłodno, kaczka jak kaczka, co może mnie w niej zaskoczyć? A jednak! Może i to wiele. Zaczynając od całego rytuału podania i zawijania kawałków mięsa w cieniutkie jak pergamin płatki naleśnikowe, przez wspaniałe połaczenie skóry kaczki z gruboziarnistym cukrem i czosnkiem, w końcu do nieasmowitego smaku całokształtu czyli mięsa, skóry, czosnku, cukru, sosu naleśnika, warzyw i kilku zagadkowych składników. Kelnerka po podaniu potrawy zademonstrowała nam tutorial "how to kaczka" żebyśmy mogli robić to prawidłowo. Do dziś pamiętam ten smak!






Kolejna, nawet nie wiem już która interwencja policji, jaką obserwowałam podczas wyjazdu. Za co tym razem? Chyba nie za jedzenie melonów na patyku bo sami też je jedliśmy obserwując zdarzenie. Nie tak dawno do metra wbiegło dwóch policjantów i wypisali dziewczynie mandat za...picie pepsi z kfc (teraz moment na komentarz Pawła, że prawidłowo bo picie pepsi powinno być karalne - tylko coca cola :D ) Przglądając się tej zabawnej sytuacji dopiero po jakimś czasie zdałam sobie spawę, że sama popijam w zamyśleniu moją ulubioną bubble tea z mlekiem. Schowałam ją szybko do torebki licząc, że przetrwa ale rozbawione spojrzenia ludzi w metrze szybko by mnie wydały. Musiałam uciekać do innego wagonu!



Odwiedzając Hutongi udało nam się trafić do kociej kawiarni. Przywiodło nas do niej marzenie o pysznej kawie i widoku futrzaków. Rzeczywistość jednak zagrała nam na nosie: była kawa, były futrzaki a do tego wszechobecny odór kociej uryny. W takich okolicznościach nie było mowy o poczuciu kawowego aromatu, niknoącego całkowicie wśród kocich oparów i tworzącego w połączeniu z nimi przedziwną mieszankę zapachową.


Przeóżne sklepiki na Hutongach kuszą różnorodnością i mnogością. Aż chciałoby się wejść do każdego








Ostatni dzień to próba obejrzenia Zakazanego Miasta przynajmniej z góry. Poza nami na ten sam pomysł wpadli nasi polscy medalowi lekkoatleci. Co za spotkanie! Utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że nasi są wszędzie :)