niedziela, 13 września 2015

Pekin

Jakoś długo mnie tu nie było! Może to wina chwilowego kryzysu, który powraca do mnie sporadycznie jak bumerang, a jest oczywiście kryzysem żywnościowym. Ogólnie nie jes źle, lubię szukać nowych smaków, odkrywać nieznane dotąd połączenia, oswajać coraz to nowe knajpki i stragany z jedzeniem.  Po prostu raz na jakiś czas dopada mnie niepohamowana ochota zjedzenia twarożku z rzodkiewką albo babcinych pierogów. Ooo albo chociaż najzwyklejszego na świecie białego chleba czy bagietki...ale się rozmarzyłam.. I w takich momentach czuję bezsilność bo wiem, że nic nie jest w stanie zastąpić tych smaków, nie ma na nie absolutnie żadnego zamiennika. Przy pomocy pudełka lodów z ciastkami oreo staram się zapomnieć o  tęsknocie. Pomaga ale tylko na chwilę.
Ale dość smęcenia, miało być o podróżach, przygodach i samych pozytywnych rzeczach. Zagryzam problemy kolejnym ciastkiem i popijam czarną herbatą z mlekiem. Już lepiej.

Pekin. Ten cholerny Pekin, z jednej strony tak niesamowity w swoim ogromie i majestacie, z drugiej powodujący we mnie wielką frustrację i żal. Bo zostawiłam go takiego niedozwiedzanego, obiecając sobie, że kiedyś wrócę, że zobaczę to co zobaczyć trzeba. Przede wszystkim niedostępne dla zwiedzających akurat w tym czasie Zakazane Miasto i Mauzoleum Mao. Przynajmniej wiem, że będzie po co wracać!

Zwiedzanie stolicy ChRL rozpoczęłyśmy we dwie z Sarą. Na początku Pałac Letni. Można by o tym długo opowiadać bo to zapierające dech w piersiach założenie mieszczące 100 różnych budowli rozmieszczonych na 290 hektarach. Dawna rezydencja cesarska nad malowniczo rozpościerającym się jeziorem. Zdjęcia powiedzą więcej niż ja jestem w stanie napisać. A i tak nie oddadzą całego uroku, taka już niedola zdjęć i kiepskich aparatów.

 


 













Czwartek poza Pałacem Letnim to też impreza w najbardziej imprezowej dzielnicy Sanlitun o szerokiej gamie ulicznych barów, klubów i pubów. Taki chiński sopocki monciak. Chińskie imprezy rządzą się swoimi prawami, z których zdecydowanie najlepsze jest prawo do darmowych drinków dla europejczyków ;)

Dnia następnego, po trudach imprezy i niemalże nieprzespanej nocy nastąpił Wielki Mur, który wchłonął nas na dwa dni, dając poczucie zupełnego oderwania od rzeczywistości ale o tym w oddzielnym poście :) Wróćmy do samego Pekinu.

Zakazane miasto przywitało nas szczelnie ogrodzone z każdej możliwej strony. Nawet mucha nie miałaby najmniejszych szans żeby się przecisnąć! Postawiono strażników w równych odstępach wzdłuż ulic otaczających plac Tiananmen żeby jakiś zuchwały  Polak się Boże boń nie przecisnał.  Wiedzieliśmy, że założenie jest zamknięte w tym tygodniu bo 70. rocznica zwycięstwa nad Japonią i obchody i trzeba ćwiczyć żeby defilady wypadły jak należy. Ale skoro udało nam się prześlizgnąć na niedozwoloną część muru, mieliśmy nadzieję, że w przypadku Zijin Cheng będzie podobnie. Nie tym razem. Z jednej strony rozczarowanie, bo jak tu wyjechać z Pekinu nie mogąc przespacerowac się po zespole pałacowym, z drugiej to trochę jak lekcja historii, bo przecież kiedyś tak właśnie było. Obiekt był niedostępny dla zwykłych śmiertelników i tylko w wyobraźni mogli oni przechadzać się cesarskimi traktami wśród pawilonów barwionych na czerwono o żółtych (choc w słońcu definitywnie złotych) dachach. Tym razem również dla nas Zakazane Miasto było na prawdę zakazane.









Ciężko o kadr bez żadnego policjanta/żołnierza/ochroniarza. Na placu rozpościerał się widok na całe spektrum uzbrojonych funkcjonariuszy czekających tylko na znak do wystrzału.







Tak, to co widać na zdjęciach to prawdziwy zachód słońca w Pekinie! Szczęście podąża za mną w czasie każdej kolejnej podróży. Tym razem ufundowane było przez odbywające się w ostatnim tygodniu Mistrzostwa Świata w Lekkoatletyce i 70. rocznicę zwycięstwa nad Japonią w tygodniu następnym. Aby cieszyć się błękitem nieba i pokazać światu nieskalane smogiem miasto, zamknięto wszystkie okoliczne fabryki i elektrownie.














Zwiedzanie Pekinu nie mogłoby być kompletne bez odwiedzenia tradycyjnych chińskich Hutongów. Hutongi to orginalne pekińskie budownictwo składające się z parterowych domów położonych wzdłóż wąskich, klimatycznych uliczek i niewielkich dziedzińców- siheyuan we wnętrzu. Często pozbawione kanalizacji i ogrzewania budynki, niegdyś sprawujące funkcję mieszkalną, są obecnie sporym skupiskiem uroczych sklepików, knajpek i kawiarni.
 

Nie mogliśmy zakończyć zwiedzania bez spróbowania kaczki po pekińsku, o której słyszałam już legendy. Podeszłam do tego zdarzenia chłodno, kaczka jak kaczka, co może mnie w niej zaskoczyć? A jednak! Może i to wiele. Zaczynając od całego rytuału podania i zawijania kawałków mięsa w cieniutkie jak pergamin płatki naleśnikowe, przez wspaniałe połaczenie skóry kaczki z gruboziarnistym cukrem i czosnkiem, w końcu do nieasmowitego smaku całokształtu czyli mięsa, skóry, czosnku, cukru, sosu naleśnika, warzyw i kilku zagadkowych składników. Kelnerka po podaniu potrawy zademonstrowała nam tutorial "how to kaczka" żebyśmy mogli robić to prawidłowo. Do dziś pamiętam ten smak!






Kolejna, nawet nie wiem już która interwencja policji, jaką obserwowałam podczas wyjazdu. Za co tym razem? Chyba nie za jedzenie melonów na patyku bo sami też je jedliśmy obserwując zdarzenie. Nie tak dawno do metra wbiegło dwóch policjantów i wypisali dziewczynie mandat za...picie pepsi z kfc (teraz moment na komentarz Pawła, że prawidłowo bo picie pepsi powinno być karalne - tylko coca cola :D ) Przglądając się tej zabawnej sytuacji dopiero po jakimś czasie zdałam sobie spawę, że sama popijam w zamyśleniu moją ulubioną bubble tea z mlekiem. Schowałam ją szybko do torebki licząc, że przetrwa ale rozbawione spojrzenia ludzi w metrze szybko by mnie wydały. Musiałam uciekać do innego wagonu!



Odwiedzając Hutongi udało nam się trafić do kociej kawiarni. Przywiodło nas do niej marzenie o pysznej kawie i widoku futrzaków. Rzeczywistość jednak zagrała nam na nosie: była kawa, były futrzaki a do tego wszechobecny odór kociej uryny. W takich okolicznościach nie było mowy o poczuciu kawowego aromatu, niknoącego całkowicie wśród kocich oparów i tworzącego w połączeniu z nimi przedziwną mieszankę zapachową.


Przeóżne sklepiki na Hutongach kuszą różnorodnością i mnogością. Aż chciałoby się wejść do każdego








Ostatni dzień to próba obejrzenia Zakazanego Miasta przynajmniej z góry. Poza nami na ten sam pomysł wpadli nasi polscy medalowi lekkoatleci. Co za spotkanie! Utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że nasi są wszędzie :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz