środa, 29 lipca 2015

Korpo-reality i Feniks Znoszący Złote Jajka

Dotarły do mnie ostatnio pytania czy ja tu w ogóle pracuję. Faktycznie wstawiam same zdjęcia z moich wypraw ale mam na nie czas tylko w weekendy lub wieczorami. A w tygodniu? Dziewięciogodzinny dzień pracy od 8:30 do 17:30, z przerwą na lunch (taka szkoda, że nie ma możliwości polunchowego leżakowania. Czemu nie pojechałam do Hiszpanii?). Nie zostaje zbyt wiele czasu na zwiedzanie, tym bardziej, że tu ściemnia się bardzo szybko. Ale i tak się staram zobaczyć coś nowego prawie każdego dnia. Praca jest..nie wiem jakie słowo byłoby tu najodpowiedniejsze..zaskakująca? Mój dział zajmuje się designem, jest to jeden oddział większej firmy, której szef nie jest szefem wyłącznie w tej firmie ale też w kilku innych. Takie zjawisko jest tu dość popularne-kilka firm na koncie świadczy o potędze i ogarnięciu ich założyciela. Zamiast  jednej większej lepiej porozdzielać je na kilka mniejszych, zajmujących się podobnymi sprawami, nadać im inne nazwy i sru!

Winda jedzie długo i czuję się w niej jak Bill Murray w filmie Lost in translation. Rano przeżywa oblężenie, wkurzając dodatkowo zatrzymywaniem się na każdym piętrze. Zdecydowalismy, że będziemy pobierać opłaty od ludzi, którzy nie są w stanie przejść kilku schodków. Zwiedzamy wszystkie poziomy żeby w końcu dotrzeć do naszego szóstego.




Biuro to typowy korpo-moloch, położone w sporym i nowoczesnym zespole biurowców. W moim open spejsie jest około 70 stanowisk ale tylko około 30 miejsc jest teraz zajętych. Reszta czeka na rozwój urzędujących tu firm, przyszłościowe podejście.
Nie mam za bardzo czasu na sen. Zawsze się nagle okazuje, że już późno, że nie zdążę zrobić wszystkiego co bym chciała i że się definitywnie nie wyśpię. Dlatego rano zdarza mi się przysypiać przy moim biurku, z głową opartą na nadgarstku, udając, że właśnie z wielkim zainteresowaniem oglądam tutoriale z revita.

Rano wstaję i zwykle jestem już prawie spóźniona. Wychodzimy ze Stephenem w pośpiechu, każdorazowo narzekając na upał i na niedostatek snu. Stephen jest z deszczowej Szkocji i jemu definitywnie doskwierją te upały. I komary. Tim z Australii wstaje dopiero kiedy jesteśmy już w progu ale dojeżdża do pracy rowerem więc zwykle jest tam przed nami. Nigdy nie mam czasu żeby zjeść porządne śniadanie ale to nic nie szkodzi bo takie czeka na mnie w drodze do pracy. Moje ulubione naleśniki ze szczypiorkiem i sezamem, za zawrotną kwotę 3 yuanów. Naleśnikowy chłopak kojarzy mnie już od dawna, nie muszę nic mówić, wie że zawsze biorę te łagodne bez ostrego sosu i przygotowuje je już kiedy widzi mnie w oddali. Dzieli naleśniki na kawałki i pakuje w torebkę a ja bez zatrzymania mogę się skupić na dalszym spieszeniu do biura. Jestem tak bardzo wdzięczna losowi, że rzucił mnie tylko pół godziny drogi od frimy! Codziennie widzę przejeżdżające autobusy, skrupulatnie zapakowane aż po sufit. Naprawdę jestem szczęściarą!
Ma to też swoje minusy-drugi dzień pracy, ja wystrojona, w ołówkowej spódnicy i białych czółenkach dziarsko podążałam do biura. To był jeszcze czas kiedy ruch uliczny stanowił dla mnie zagadkę (bo jak tu się połapać skoro lewa nareszcie wolna ale ktoś ci śmiga pod prąd?) Miałam jeden cel-przeżyć przechodząc przez największe skrzyżowanie przy pracy, gdzie zielone dla pieszych nie ma żadnego znaczenia, a skutery i autobusy prześcigają się w pomysłowości. Nie wspominając już o rowerach. Tak bardzo skupiłam się na obracaniu głową o 180 stopni, że wpadłam całą nogą do odkrytej studzienki kanalizacyjnej. Moim białym czółenkiem. Widowiskowo się przy tym wywaliłam ku uciesze przejeżdżającego pana w rikszy. To mnie w tym dziwnym kraju wkurza najbardziej-nic nie jest zabezpieczone, BHP dla nich brzmi jak nazwa marki odzieżowej, a dziury wesoło witają przyjezdnych na ulicach. Koleżanka była świadkiem zdarzenia, w którym facet miał mniej szczęścia niż ja-wpadł cały do studzienkowej dziury bo choć była zamknięta, to pokrywa się pod nim zapadła. U mnie skończyło się na koszmarnie upapranym bucie którego musiałam umyć w bidecie wraz z nogą, zaraz po przyjściu do pracy. Takie początki europejki w korporacji :D Teraz omijam wszystkie studzienki szerokim łukiem, nigdy na nie nie staję, a jest to dość ciężkie biorąc pod uwagę ich mnogość.

Napiszę trochę o pracy - jak już wspomniałam Innoviewdesign jak nazwa wskazuje zajmuje się designem, a nie stricte architekturą. Wcale mi to nie przeszkadza, a nawet cieszy. Zawsze czułam się lepiej we wzornictwie i swojego czasu poważnie myślałam o zaczęciu tego kierunku. Teraz umacniam się w przekonaniu, że to coś dla mnie. Zwłaszcza w chińskim wydaniu. Projektujemy różne rozmaitości, zaczynając od ławek i donic w przestrzeniach miejskich, wazonów, routerów i domów z konetenerów przemysłowych, kończąc na rzeźbach miejskich. Cały wachlarz wrażeń! Sam proces projektowy jest dość mozolny bo chiński szef nie mówi zupełnie po angielsku, komunikuje się z nami przez sekretarkę, która zwykle w kilku prostych zdaniach, łamaną angielszczyzną przekazuje nam istotę zadania. Właściwie same hasła projektowe. Zazwyczaj jest to coś w stylu "róbcie jak uważacie " Szef jest zwyczajnym chińskim bizbesmenem karierowiczem, bez artystycznych zapędów i zbytecznego zamiłowania do architektury. Liczy się efekt. I tak przedstawiamy kolejne propozycje projektów jak miało to miejsce w przypadku rzeźby reprezentacyjnej przed zespołem biurowym. Hasła jakie miały przyświecać projektowi to "tajemniczość, twierdza i organiczne kształty". Wspaniałe połączenie. Ile ja tego nawymyślałam. Nasza ekipa, jeszcze z dziewczynami z Australii, które były tu na praktykach przede mną stworzyła konkretną bazę pomysłów na to jak może wyglądać ten wspaniały monument, będący wizytówką firmy.  Szef wybrał kilka z nich i już mieliśmy się zabierać do pracy, kiedy przyszedł mail, że on jednak zmienił zdanie i tak na prawdę to widziałby tam monumentalnego, złotego..feniksa! Nawet wysłał kilka inspiracji przedstawiających takie rzeźby z różnych okolicznych miast. I tak przez kolejny dzień tworzyłam szkice feniksokształtnych figurek, bardziej przypominających skrzyżowanie kury z bocianem ( przemycam polskie akcenty, a co!). Jeśli mieliście jakieś wątpliwości czy dobrze się bawię w pracy to mam nadzieję że wszystkie już uleciały jak ognisty feniks w figlarnych płomieniach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz