poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Shaolin - Wizyta u potomków Bruce'a Lee

Podróż zaczęła się jak zwykle ciekawie. Chińskie pociągi ze względu na szybkość i komfort podróży dzielą się na kilka klas. Są "bullety", które, jak sama nazwa wskazuje mkną niczym pociski pokonując z łatwością spore odległości między miastami. Są pociągi sypialne do wyboru z łóżkami miękkimi lub twardymi (te twarde są w niższej cenie, co mnie niezwykle cieszy bo przeżywam męczanie śpiąc na miękkim łóżku!) Są zwykłe pociągi oznaczone literami  T i K i numerami, wreszcie są pociągi nie oznaczone żadnymi literami, a jednynie numerem. Są w nich dostępne miejsca siedzące i stojące, co w praktyce oznacza, że do pociągu może wpakować się tyle osób ile się zmieści. Takim pociągiem przyszło nam jechać całą noc, do odległego o 600 kilometrów miasta Zhengzhou.  Nie powiem, żeby standard tych pociągów mnie szczególnie dziwił, dostrzegam szereg podobieństw znanych mi z własnego podwórka, a ufundowanych przez  spółkę PKP. Tak samo paskudne toalety, pokrycia krzeseł i zasłonki w oknach. Tym, czym różni pociągi najniższej klasy w Chinach od naszych pociągów klasy średniej jest...ludzka wyobraźnia.


Przykład 1: Strategiczne podejście do kwestii odsłoniętych części ciała.  Jak bardzo paskudne nie były by pociągowe zasłonki, zawsze mogą chronić przed nieoczekiwanym chłodem nocy. Gdybym nie wzięła  przezornie śpiwora, zapewne poszłabym w ślady tego chłopaka!


Przykład drugi: Kiedy wszystkie możliwe pozycje zawiodą można jeszcze spróbować z tą "na scyzoryk". Czekają na nas w życiu różne widoki po przebudzeniu. Widok własnych obutych stóp przy twarzy należy chyba jednak do rzadkości.


Całej tej naszej wypawie przyświecał jeden cel: dotarcie do legendarnego klasztoru Shaolin nieopodal miasteczka Dengfeng, malowniczo położonego u podnóża gór Shaoshi, kolebki kung-fu i jej najznakomitszych reprezentantów. Dzień wcześniej obejrzałyśmy z Martyną i Sarą Wejście Smoka z Brucem Lee żeby odpowiednio nastroić się na wyjazd. 


Klasztor, uruchomiony ponownie w latach 80. przez władze ChRL jako obiekt turystyczny, obecnie niewiele ma wspólnego z jego pierwotną ideą mnichów modlących się i ćwiczących kung-fu, jednak wystarczy przekroczyć pierwszą bramę by od razu poczuć ducha walki! Już samo miasto Dengfeng zadziwia mnogością adeptów szkolących się na ulicach. Są po prostu wszędzie! Okolica słynie z rekordowej ilości szkół walki, do których chłopcy trafiają już w wieku sześciu lat.


Klimat miejsca udzielał się nie tylko nam :) Po obejrzeniu pokazów każdy miał ochotę zaprezentować swoje umiejętności.


Zapach kadzideł będzie już zawsze kojarzył mi się z wejściem do świątyń. Należy przed wejściem zapalić kadzidełko i z dymiącym pokłonić się trzy razy przed miejscem kultu.


Zaczynam rozumieć skąd wśród tutejszych mężczyzn moda na odsłanianie swoich dorodnych brzuchów. Wszystko przez posążki Buddy takie jak ten. Muszę przyznać, że niektórym panom już całkiem blisko do ideału.



Jest jedna rzecz, która nieustannie mnie zachwyca podczas mojego pobytu w kraju  herbaty (nie prawda, tych rzeczy jest całe mnóstwo. Ale skupmy się na jednej z nich). Dbałość o detal. Pod tym względem chińczycy nie mają sobie równych! Te zwieńczenia kalenic, na które można patrzeć godzinami. I to wcale nie jest spaczenie zawodowe! Każda pagoda wygląda tak lekko jakby wszystkie belki wykonane były z papieru, a przy tym całość jest tak misternie skomponowana. Gdy do tego dochodzi wspaniałe zestawienie kolorów, efekt jest niesamowity!








Jeszcze pieniążek w ścianę na szczęście :)


Po drodze na pokaz sztuk walki zwiedzałyśmy Las Pagód. Piękny!


No i w końcu sam pokaz. Żałuję, że pochłonięta oglądaniem, nie zrobiłam więcej zdjęć! Rozbicie kija głową czy przebijanie szklanej tafli igłą, to tylko niektóre z atrakcji. Ich płynne ruchy sprawiały, że czułam się trochę jak na sztuce baletowej o wojennej tematyce.




Adepci zmierzający na trening, obowiązkowo ustawieni według wzrostu. Najmłodszy wyglądał na  5 lat! Podziwiam ich determinację, zwłaszcza przypominając sobie doskwierający nam niemożliwie tego dnia upał.




Sceneria zachęca do treningów i podsyca ducha walki. Na ścianach zdjęcia ich mistrzów i wzorów do naśladowania. Można spędzić dzieciństwo przed ekranem tabletu. Najtańszy i najprostszy sposób. Ale można i tak:



Klimat tego miejsca nie byłby tak magiczny, gdyby nie jego położenie. Potrafię sobie wyobrazić te miejsce dawniej, kiedy nieskażone obecnością ludzi niewtajemniczonych,  malowniczo ukryte między górskimi pasmami, strzegło tajników najznakomitszych walk na świecie.








Aż żal odjeżdżać!

Powrót pociągiem był niemal tak samo ciekawym doświadczeniem jak przyjazd. Tym razem zafascynował nas betonowy Hyde Park, który czekający na pociąg przyjezdni sobie zorganizowali przed budynkiem dworca. Komu przeszkadza brak zieleni, samochody objeżdżające plac z każdej strony, spaliny? Grunt, że jest grunt pod stopami, a na nim mata lub kilka stron gazety. Spokojnie można tak spędzić wieczór, a nawet noc. Przy dobrej pogodzie to wręcz hotel o największej liczbie gwiazdek. I to tych prawdziwych.
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz