wtorek, 11 sierpnia 2015

Trochę inna Wenecja

Suzhou, nazywane też Wenecją Wschodu na początku porządnie nas rozczarowało. Gdzie te wszystkie kanały? Dlaczego za wstęp do parku trzeba tyle płacić? I czemu jest tak brudno i obdrapanie i brakuje chodników? No dziura jakich mało. Jako, że tradycyjnie nie miałyśmy konkretnego planu na życie zaczęłyśmy szukać jakiegoś miejsca żeby schronić się przed rzęsistym deszczem, który atakował nas nagle i agresywnie tak samo nagle się kończąc. Postanowiłyśmy, że naszym celem będzie bardzo tu słynne muzeum jedwabiu. Błądząc nieznacznie dotarłyśmy wreszcie do muzeum zamkniętego na cztery spusty. Prace renowacyjne. Właśnie teraz, w szczycie sezonu, w najbardziej atrakcyjnym miejscu w tym mieście. To może inne muzeum? Trafiłyśmy tam, podziwiając chińskie obrazy i eksponaty i marząc żeby zobaczyć te wszystkie kanały, które jakoś bardzo sprytnie się przed nami chowały. Zaatakowałyśmy park z nadzieją, że tym razem się uda. Nic z tego, pieniądze poszły, park ładny ale który to już z kolei? Trochę zrezygnowane zaczęłyśmy iść w kierunku bliżej nieokreślonym, z wizją rychłego powrotu na stację kolejową. I nagle je znalazłyśmy! Z radością rzuciłyśmy się do łódki, żeby tylko nie marnować już więcej czasu. Sympatyczny pan w plecionym kapeluszu zaprosił nas do środka. Udało się! Płyniemy!

 



Nasz kompan okazał się niezwykle pogodnym człowiekiem, otwartym i skorym do rozmowy. To typ dziadka, który mając odpowiednich słuchaczy mógłby sypać opowieściami jak z rękawa, aplikując nam przy tym sporą dawkę historii. Na szczęście był z nami jeszcze jeden chiński student, który z wysiłkiem próbował nam przetłumaczyć sens wypowiedzi. Jego chinglish niestety był zgoła niezrozumiały i byłyśmy w stanie wyłapać tylko niektóre zdania. Dowiedziałyśmy się, że tymi łódkami przewoziło się kiedyś kozy.




Czułam się trochę tak jak intruz podglądający zuchwale, jak zwykłym ludziom toczy się tu codzienne życie. Płynąc mijaliśmy mieszkańców zatopionych we własnych obowiązkach, w swoich zatopionych w wodzie domostwach. My, turyści z aparatami, szukający tu wrażeń i oni, myjący podłogi, robiący pranie lub pogrążeni w zadumie. Jakoś tak dziwnie i nienaturalnie było mi wkraczać w przestrzeń ich domowego krzątania. Czułam się jakbym po przejściu przez próg zapomniała o zdjęciu butów. To tylko krótkie migawki i błyskawiczne ułamki myśli przemykające w tamtym momencie przez moją głowę. Oni dawno przyzwyczaili się do zwiedzających, może nawet traktują kolejne przepływające łódki jak część miejscowego krajobrazu? Moje doznania wzmogła opowieść naszego przewodnika o tym, że posiadanie takiej barki w tym mieście świadczyło o zamożności właściciela.  On sam tylko pływa tą łódką, nie należy ona do niego. Zwierzył nam się bez narzekania, z poczciwym uśmiechem z wysokości swojej pensji i choć wiem teraz, że ta wypowiedź była z góry zaplanowana, nie żałuję hojności napiwku, jaki mu zostawiłyśmy. Niektóre emocje nie mają ceny.




Pod koniec przeprawy nasz pan łódkowy zaczął śpiewać piękna piosenkę, tłumacząc, że to utwór o Suzhou. Zrobiło się tak nastrojowo i wzruszająco, łódką swobodnie unosiła się z nurtem rzeki, a razem z nią unosiła się ta magiczna melodia. Aż żal było wychodzić na brzeg!


Po przejażdżce w centrum czekało na nas jeszcze wiele pozytywnych wrażeń. Wąskie uliczki pełne ludzi i sklepików wszelkiego rodzaju, mnóstwo jedzenia ulicznego w wymyślnych kształtach i formach i te niezapomniane widoki wieczorem, przy czerwonawym świetle setek lampionów.. Nie bez powodu miasto wywalczyło sobie nazwę Wenecji Wschodu! Wieczorne widoki będę pamiętać jeszcze bardzo długo, a razem z nimi piosenkę, której echo brzmi dalej w kanałach.





 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz